Kim jest Jakub Kliszcz

Na początku, jeszcze jako dziecko, spędzałem dużo czasu ze zwierzętami. Albo zwierzęta ze mną… Niewiele pamiętam z tamtego okresu, siłą rzeczy większość to zasłyszane rodzinne historie. Podobno, kiedy byłem niemowlakiem i chodziłem z mamą i naszym psem na spacery, Kika (tak miał na imię ten niewielki kundelek) nie odstępowała mnie na krok, a obcym osobom nie pozwalała podejść do wózeczka. Od razu obnażała kły i zaczynała warczeć. Psiak dzielnie znosił ciągnięcie za włosy i uszy kiedy raczkowałem, kiedy uczyłem się chodzić Kika chodziła za mną, a kiedy podrosłem, mimo starszego już wieku skakała ze mną przez murki.

Nasz dom zawsze był przyjazny zwierzakom, a najbliżsi wpajali mi szacunek do braci mniejszych i uczyli, że wszystko co żyje ma swoje miejsce w przyrodzie. Lubiłem oglądać wyciągające się z muszli ślimaki, długie girlandy mrówek na leśnym poszyciu, skakałem w trawie wraz z konikami polnymi i cieszyło mnie karmienie kaczek i łabędzi w Łazienkach. W letnie miesiące, gdy dużo czasu spędzałem na wsi, zawsze ciągnąłem Mamę do gospodarstwa Pana Jana i podpatrywałem zwierzęta gospodarskie. Podobno nie szło mnie stamtąd wyciągnąć.

W podstawówce, moja Mama, która zawsze lubiła kontakt ze zwierzętami, kupiła na giełdzie w Łodzi parę szynszyli. Zdaje się, że nawet specjalnie tam po nie pojechała. Kupiła dużą klatkę, piasek, zioła i masę książek o hodowli tego gatunku. To, w jaki sposób te wesołe zwierzaki biegały po pokoju, odbijały się od mebli i ścian, wskakiwały na łóżko, zeskakiwały, jak były szybkie i zwinne, jak rewelacyjnie tarzały się w piasku podczas kąpieli…

Zdjęcia zrobione w latach 2000 – 2007 w czasie końcówki liceum i początku studiów, kiedy kamery w telefonach wciąż były nowością.

Do dziś się uśmiecham, gdy wspominam ugniatanie pośladków małymi stópkami (Ci co hodują szynszyle na pewno wiedzą o czym mowa). Zapraszałem do domu nawet kolegów z klasy, tylko po to, aby siedzieć z nimi w oku latającego, futrzastego cyklonu.

Swoją świadomą przygodę z gryzoniami, gdy to ja od początku do końca opiekowałem się zwierzakiem, zacząłem dopiero w liceum. Od koleżanki z klasy dostałem w spadku świnkę morską, której szybko sprawiłem towarzysza. Patrząc na siebie – jako nowo upieczonego opiekuna – z perspektywy teraźniejszości wiem, że popełniłem sporo błędów. Zwłaszcza tych żywieniowych. Ufałem, że skoro w sklepie na półce stoi karma z obrazkiem świnki, to jest to karma kompletna, zbilansowana i odpowiednia… Niestety, jedna ze świnek dość szybko zachorowała, a lekarz do którego chodziłem nie umiał pomóc. Zwierzątko zmarło. Mając dzisiejszą wiedzę, podejrzewam, że był to problem stomatologiczny, ale wtedy musiałem przełknąć gorzką pigułkę poczucia bezradności i żalu wobec nieuleczalnej choroby swojego Przyjaciela.

Druga świnka miała się nieźle i pewnie rozwijałbym się dalej jako świnkowy entuzjasta, gdyby pewnego dnia, u siostry w pokoju nie stanęła klatka ze szczurem. Z początku nie przepadałem za tym zwierzakiem. Uważałem, że szczur jest gorszy od świnki, choć więcej było w tym młodzieńczego i braterskiego buntu w stylu „wszystko co moje jest lepsze”. W pewnym momencie samiczka, która została kupiona w sklepie, urodziła młode, a ponieważ żal było rozstawać się choćby z jednym małym ogonkiem, zostały wszystkie. Pamiętam, że kiedy siostry nie było w domu, zakradałem się do jej pokoju i starałem się podejrzeć biegające po klatce maluchy. To jak szczurza mama łapała ślepe jeszcze dzieci za skórę i przenosiła je do gniazda, a one i tak po chwili rozłaziły się pokracznie, roztopiło zbuntowane braterskie serce. I tak zapoczątkował się okres mojego zaszczurowienia.

Nim się obejrzałem w moim pokoju stała klatka z podrośniętymi już szczurzymi samczykami. Samce, niestety, szybko zaczęły walki między sobą i w rezultacie każdy dostał oddzielne lokum. Parka szynszyli w końcu doczekała się i odchowała potomstwo, a ponieważ bardzo upierałem się, aby dwa młode puchatki mieszkały ze mną w pokoju, wstawiona została kolejna klatka. Zwierzaki rosły, a u mnie zaczął się czas przygotowań do matury i egzaminów na studia. Uczyłem się więc, a wypuszczane na zmianę futra latały po pokoju, zaczepiając i mnie i siebie nawzajem.

Splinter i Węgielek <3 [*]

Nie do końca wiem, dlaczego poszedłem na studia weterynaryjne. Nie miałem wyjątkowo silnej motywacji, poczucia celu, czy ambicji, ale coś mnie tam ciągnęło. Pamiętam taką rozmowę z czasów podstawówki, kiedy grając w kosza, mój ówczesny przyjaciel zapytał mnie – „co chcesz robić kiedy dorośniesz”. Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia. A on na to, że powinienem zostać weterynarzem, bo zawsze miałem w domu dużo zwierzaków. Swoją drogą, mój przyjaciel zamarzył sobie być sędzią i z tego co wiem dopiął swego. Zatem z zaszczepioną w głowie, choć przykurzoną ideą weterynarii, złożyłem papiery w Warszawskiej SGGW. Nie miałem dobrych ocen w liceum, a egzamin dojrzałości też nie poszedł mi najlepiej. Mimo samych piątek z biologii od czasu szkoły podstawowej, wyciągnąłem ledwie dwóję na maturze. Poza weterynarią zdawałem jeszcze tylko na Biologię na UW, raczej z potrzeby sprawdzenia jak wyglądają egzaminy w praktyce, niż z chęci dostania się na ten kierunek. Weterynaria była moją jedyną opcją. Dorzucając do tego dość małe zaangażowanie i kiepskie wyniki matury, sytuacja nie była zbyt kolorowa.

Ale dostałem się. Zdałem egzaminy…. I po krótkich wakacjach zacząłem naukę już jako student I roku Wydziału Medycyny Weterynaryjnej. Szło mi dość dobrze. Byłem jeszcze niedojrzałym chłopakiem, któremu coś szczęśliwie się udało. Chciałem spłacić ten dług, więc przyłożyłem się do nauki od pierwszych zajęć. Dojeżdżając z Saskiej Kępy codziennie na Ursynów, w autobusie powtarzałem wykłady, w drodze powrotnej, jeśli akurat nie było dużego ścisku – ćwiczenia. Pamiętam rozmowę z jedną z wykładowczyń, po pierwszym kolokwium, gdzie aby zaliczyć, trzeba było udzielić 70% dobrych odpowiedzi. Przedmiot ten zwał się, i zwie do tej pory – histologia, czyli nauka o komórkach i tkankach. I do dziś jest postrachem pierwszoroczniaków. Pani Profesor, dziś już Świętej Pamięci, powiedziała mi szczerze i prosto z mostu: „Proszę Pana, to nie są studia dla debili. I nie powinny być. Ci co odpadną zrobią przysługę i sobie i innym”. Wtedy obiecałem sobie, że zdam wszystkie przedmioty na piątki. Będę najlepszym studentem i sprawię, że wszyscy o mnie usłyszą i będą ze mnie dumni.

Jeden z wielu wieczorów przy drukach, notatkach, książkach.  I szczurach.

Szybko jednak okazało się, że jestem jedynie dość mocnym średniakiem. Nie lubiłem uczyć się na pamięć. Nie lubiłem nudnych wykładów o 8 rano. Nie lubiłem nauki o czymś, czego nie mogłem zobaczyć i dotknąć. To, co interesowało mnie najbardziej – anatomia, histologia, fizjologia przestały być najważniejsze, bo musiałem nadganiać inne przedmioty. Postanowiłem więc, że pora wyjść w teren i zobaczyć na czym polega praca w klinice. Był to pierwszy semestr drugiego roku. Zatem ubrany w pogięty fartuch i sporą dawkę niepewności ruszyłem do gabinetów uczelnianej Kliniki Małych Zwierząt…. I wytrzymałem tam 3 godziny.

Byłem studentem drugiego roku. Nie miałem żadnej wiedzy praktycznej w jaki sposób obchodzić się ze zwierzętami. Moje zaplecze teoretyczne nie miało najmniejszego znaczenia, z resztą, na tamten czas, była to raczej chmura informacji zawieszonych w próżni, niż posegregowany tematycznie katalog. Stałem więc spłoszony, pod ścianą małego gabinetu, do którego wpuściła mnie młoda Pani Weterynarz łagodnym i łaskawym uśmiechem. Pierwszy pacjent zjawił się od razu. Był to kundelkowaty, pies wielkości dużego królika, o gładkiej brązowej sierści. Pacjent był strasznym panikarzem. Wstawiony na stół zabiegowy w celu zbadania temperatury rektalnej zaczął się wyrywać, skamleć i dosłownie wchodzić na głowę stojącemu obok starszemu Właścicielowi. Rzuciłem się na pomoc i nawet nie wiedząc jak, we współpracy z Opiekunem udało się psiaka przytrzymać. Pamiętam jeszcze słodki, nieprzyjemny zapach jego wilgotnego futra, jaki wdychałem przez dobre kilka minut podczas szamotaniny, której efektem miało być postawienie diagnozy i zaordynowanie leczenia. Kiedy w końcu Pani Doktor udało się wsunąć termometr w miejsce przeznaczenia, pies napiął się i zdefekował. W jednej chwili wyszło na jaw skąd pochodzi słodkawa nuta zapachowa zatrzymana przez sierść. Nie pamiętam nawet czy biegunka była jedynym problemem tego psa, czy była pierwotna, czy wtórna, ani czy dostał w końcu jakieś leki…
Drugim pacjentem tego dnia był kot. Niebieski brytyjczyk, albo pers, a może jeszcze jakiś inny (dla mnie wszystkie koty wyglądają podobnie, na rasach nie znam się ni w jotę), który przyszedł na zastrzyk po jakimś zabiegu. Jego Właściciel, Pan w średnim wieku i eleganckim płaszczu, nie umiał wyjąć zwierzaka z kontenerka. Kot syczał, prychał, kładł uszy po sobie i wciskał się w tylną ścianę transportera za każdym razem, gdy widział czyjąś rękę w okolicy drzwiczek. Młoda Pani Weterynarz spojrzała na mnie z obawą kiedy ostrożnie podszedłem w stronę stołu. Zapewne wiedziała, że z kotem nie uda się to samo, co z kundelkiem. Wzięła ręcznik i sprawnym ruchem zarzuciła go kotu na głowę. Następnie sięgnęła w głąb koszyka i trzymając kota za skórę wydobyła go z ukrycia. Pan skomentował brutalność Pani Doktor. Zastrzyk został podany. Pan wyszedł. A w gabinecie zapadła cisza.

Nie wróciłem tam więcej. I zacząłem zadawać sobie pytania o sens tych studiów. Wpadłem w naprawdę dużego doła. Przez pół roku mocno opuściłem się w nauce. Odpuściłem, mając nawet szansę na stypendium. I wtedy jeden z moich szczurów zachorował… Udałem się z nim do najbliższej lecznicy, gdzie dostał antybiotyk. Dzień później z przerażeniem zauważyłem, że zwierzakowi wyrosła jakaś czarna plama na skórze. W lecznicy, w której dostał leki, nikt nie miał pojęcia co się stało, więc wróciłem do domu z niczym. Następnego dnia pojechałem na uczelnię, z nadzieją, że może ktoś ze znajomych coś poradzi. I nagle, a był to kwiecień, końcówka trzeciego semestru, kiedy na dworze robiło się już ciepło, coś się wydarzyło.

Staliśmy przed budynkiem, w grupce studentów, przy papierosie. Zacząłem temat szczura. Opowiedziałem co się wydarzyło. I nagle ktoś powiedział: „Idź do Bieleckiego. On się na takich zna”…. Szybko ustaliłem gdzie znaleźć tego kogoś. Poszedłem. Zadzwoniłem dzwonkiem zamontowanym obok przeszklonych drzwi, za którymi widniał krótki korytarz z kilkoma odnogami do pozamykanych pokoi. Gdzieś tam urzędował Pan Bielecki. Po dłuższej chwili oczekiwania drzwi otworzył mi brodaty, uśmiechnięty jegomość. W tym momencie dopadło mnie, że nie mam pojęcia czy pytać o Doktora Bieleckiego, czy Profesora Bieleckiego. Część osobistości uczelnianych traktuje tytuły bardzo poważnie, więc przez moment nie wiedziałem co robić. Brodacz wyczuł moje zmieszanie i spojrzał wymownie. „Czy zastałem Profesora Bieleckiego?” – zapytałem, dochodząc do wniosku, że lepiej przestrzelić w tą stronę. „Nie ma tu nikogo takiego” usłyszałem w odpowiedzi. „Ale jak to?”, zbity z pantałyku już zupełnie, nerwowo spojrzałem na dzwonek do drzwi i nazwę Zakładu Anatomii Patologicznej, do którego zostałem skierowany. „Ano tak to. Ja profesorem nie jestem” – brodacz uśmiechnął się szeroko, bez krztyny złośliwości czy obrazy.

Od tego czasu Doktor Wojciech Bielecki był mi jak drugi ojciec. Szybko zacząłem spędzać z nim każdą wolną chwilę. Kiedy w piątek wieczorem znajomi z roku szli na piwo, ja wolałem towarzystwo Doktora i jego pacjentów w klinice. Jeździłem za nim po wielu Warszawskich lecznicach. To On, uczył mnie Weterynarii, pokazywał nową wiedzę i pomagał porządkować starą. Odpowiadał na pytania. Siadaliśmy nie raz, wspólnie o 6 rano, nad mikroskopem, albo przy stole sekcyjnym. Po latach, kiedy dorobiłem się własnej brody, a Doktorowa posiwiała i stała się już Profesorską, wciąż korzystam z jego rad i mądrości. Dzięki Niemu Weterynaria nabrała barw, stała się sztuką, a nie fachem. Poczułem głód wiedzy, wydoroślałem i szybko nauczyłem się stawiać kroki samodzielnie.

W kolejnych latach dzięki Doktorowi poznałem wielu znamienitych lekarzy, odbyłem kilka ciekawych praktyk. Trafiłem pod skrzydła Mileny Wojtyś-Gajdy, a potem na staż w Klinice Bemowo. Kiedy zdawałem ostatnie egzaminy w 2008 roku, wiele osób w środowisku wiedziało kim jestem i czym się zajmuję. W końcu byłem najlepszym studentem, choć może tylko z jednej dziedziny, którą wykładał mi tylko jeden wykładowca przez wiele lat. I może nie z tych powodów z jakich chciałem. I nie przed tym gremium, któremu chciałem imponować na początku. Ale to zdecydowanie był ten sposób, który do dziś napawa mnie dumą i radością.

Rozdanie dyplomów w 2008 roku. 

Po uzyskaniu dyplomu nie umiałem, nie chciałem i nie musiałem przyjmować psów i kotów. Byłem jednym z pierwszych lekarzy w Warszawie i w Polsce, który od razu po studiach zaczął pracować z królikami i gryzoniami. Nigdy też nie musiałem pisać CV. Podobno szczęście sprzyja bogatym. I tak było też w moim przypadku. Naturalny etap strachu przed samodzielnością w kontaktach z pacjentami szybko minął i dosłownie rozwinąłem skrzydła. Doktor Wojtyś-Gajda, właścicielka warszawskiego Ogonka, u której zacząłem pracę, prędko przekonała się do mnie i pozwalała mi na coraz większą niezależność. Dzięki temu zaufaniu rosłem coraz bardziej i usamodzielniłem się.

Tak się w moim życiu złożyło, że prawo jazdy zrobiłem bardzo późno, grubo po studiach i rozpoczęciu kariery zawodowej. Dzięki temu, że przemieszczałem się tylko komunikacją miejską, miałem dużo czasu na czytanie podręczników i artykułów. W początkach mojej pracy jako weterynarza, także kultywowałem tradycję, jaka zrodziła się na studiach. Jeżdżąc autobusami czytałem ulotki leków, powtarzałem wykłady, przeglądałem stare dzienniki praktyk u Doktora Bieleckiego. Wciąż się doszkalałem.

Dzięki mojej pomysłowości i determinacji, we współpracy z Pracownią Analiz Weterynaryjnych, zaczęliśmy jako pierwsza przychodnia w Polsce pobierać i badać krew od szczurów, świnek morskich i szynszyli. Przełomowy okazał się mały trik z igłą. Nauczenie się wkłuć dożylnych było już tylko formalnością. Szybko badania te stały się standardem nie tylko u chorych zwierząt, ale także u pacjentów oczekujących na rutynowe zabiegi chirurgiczne. Metoda doczekała się artykułu mojego autorstwa w prasie branżowej, bo jeszcze w 2009 roku była to spora abstrakcja.

W tamtym czasie w Ogonku pracowała także Doktor Katarzyna Jodkowska, która zajmowała się stomatologią królików i gryzoni. Z początku bałem się jej. Onieśmielała mnie zarówno jej pewność siebie jak i ogromne pokłady wiedzy i autorytet uznanego w kraju specjalisty w swojej dziedzinie. Nie umiem przypomnieć sobie, kiedy zacząłem interesować się zębami, ale osobowość Pani Doktor miała w tym na pewno niemały udział, choć uświadomiłem sobie to dopiero przy końcu stomatologicznej nauki pod jej okiem. Po jej odejściu i poświęceniu się wyłącznie psom i kotom, zostałem króliczym dentystą. Nie było to łatwe zajęcie. A porządne opanowanie podstaw zajęło mi lata.

Prawdopodobnie dzięki stomatologii właśnie, zacząłem lepiej poznawać króliki. I im lepiej je poznawałem, tym bardziej mnie zachwycały. Był to czas, gdy szczurze stado dość szybko się kurczyło, a ja poświęcając dużo czasu na pracę nie chciałem go odnawiać. Zdecydowałem się zatem, że przygarnę królika. Choć nie była to specjalnie przemyślana decyzja, raczej impuls. Gdy pewnego dnia do gabinetu weszła Pani z małym królikiem na rękach, którego białe futerko nakrapiane było rudymi ciapkami, wiedziałem już co będzie dalej. Odebrałem Tiramisu z Fundacji parę dni później. Podpisałem umowę adopcyjną. Tirek szybko stał się Mufkiem i towarzyszył mi przez wiele lat. Odnalazł swoją drugą połówkę – baranka o wdzięcznym, acz pasującym imieniu – Weszka, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia z wzajemnością. Uratował też kilka króliczych żyć dzięki podzieleniu się swoją krwią z potrzebującymi. I tylko ciapki mu zostały takie same.

Mufek i Weszka – sesja zdjęciowa z 2015 roku.

I tak minęło parę lat. Udało mi się dokonać niejednej dużej rzeczy. Ale nie obyło się bez porażek. Niels Bohr powiedział kiedyś, że „Ekspert to taki człowiek, który popełnił wszystkie możliwe błędy w bardzo wąskiej dziedzinie”. I coś w tym jest. Od siebie mogę jedynie dodać – Ale się nie poddał….

Rozpad lecznicy Ogonek zimą 2012/13 na pewno był ogromną próbą dla wszystkich. Niewielu pamięta te czasy, gdy w przeciągu miesiąca zostali zwolnieni, lub odeszli sami prawie wszyscy pracujący tam lekarze. Warszawski PulsVet istnieje dzięki sympatii jaka wytworzyła się wtedy między mną a Anią Jałonicką-Rzepką, która właśnie kończyła współpracę z przychodnią Medicavet. Zaczęło się od jednego telefonu. Jednej kawy na mieście. Jednego inspirującego wieczoru. Nasze spotkanie połączyło na stałe dwa z pozoru bliskie, jednak z mojej perspektywy wtedy, dalekie, bo konkurencyjne światy. Rozmowy były intensywne i owocne. W lutym 2013 roku Pulsvet ruszył, z dawną obsadą Ogonka na pokładzie

Po około roku PulsVet dość mocno się rozkręcił. W moich grafikach pacjenci internistyczni stawali się rzadkością, co naturalnie przeniosło całą uwagę wyłącznie na stomatologię. Praktycznie każdy dzień oznaczał nowe wyzwania, nowe problemy, nowe przypadki. Niestety również nowe limity i własne ograniczenia, których szybko zacząłem zdawać sobie sprawę. Poczułem głód wiedzy i potrzebę zdobycia odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Wiedziałem, że dalszy rozwój oznacza dwie rzeczy: szkolenia za granicą i kupno drogiego sprzętu.

Zacząłem dużo czytać. Godzinami wyszukiwałem artykuły z zakresu stomatologii i studiowałem je od A do Z, łącząc własne przypadki z informacjami zawartymi w źródłach. Drukowałem pojedyncze artykuły i całe książki, gdzie choćby jeden rozdział poświęcony był stomatologii. Szybko jednak okazało się, że pytań przybywa, a odpowiedzi bynajmniej nie stają się oczywiste.

W grudniu 2014 roku w gabinecie pojawił się pacjent, który jak się potem okazało, miał odegrać w moim życiu przełomową rolę. Był to młody – około roczny – królik zaadoptowany z wrocławskiej Fundacji, który przeprowadził się wraz z Opiekunką jakiś czas wcześniej do Warszawy. Królik miał charakterystyczne umaszczenie, którego nigdy wcześniej ani później nie widziałem – wręcz niebieskie. Lucjan – bo tak brzmiało jego imię, został przyniesiony do lecznicy z powodu chronicznego łzawienia z oka. Opiekunka Lucjana – Pani Anna – szybko została skierowana na wizytę do mnie, celem wykonania zdjęć rentgenowskich czaszki i wykluczenia podłoża stomatologicznego tego problemu okulistycznego. Na zdjęciach rtg okazało się, że Lucjan mimo młodego wieku hoduje sobie ropień wyrostka oczodołowego kości szczękowej (w skrócie przedniej części łuku jarzmowego) obejmujący zęby P1 i P2 lewej szczęki. Wtedy jednak spotkałem się z takim przypadkiem po raz pierwszy i nie bardzo wiedziałem co mam robić. Początkowa terapia antybiotykiem oraz kroplami przyniosła efekt, lecz po odstawieniu leczenia problem oczywiście powrócił. Stanąłem przed ścianą…

Królik Lucjan od którego wszystko się zaczęło… 

Nie do końca pamiętam jaki proces doprowadził do ostatecznej decyzji, ale zdecydowałem się napisać e-maila do dr Frances Harcourt-Brown z Wielkiej Brytanii, która była i wciąż z resztą jest, znaną na całym świecie specjalistką w dziedzinie medycyny króliczej. W wiadomości opisałem problem, dołączyłem zdjęcia Lucjana, zdjęcia rtg czaszki i krótki film przedstawiający badanie jamy ustnej. Był to pierwszy raz, kiedy od dawna używałem angielskiego i pisanie tego listu zajęło mi 10 godzin (włącznie z edycją filmu i zdjęć). Zdjęcia, które wtedy wysłałem Frances trzymam do dziś na dysku. Raz – jako ciekawy przypadek, o którym opowiadam na swoich szkoleniach, dwa – o czym wie już znacznie mniej osób – jako symboliczny początek kolejnego etapu mojego weterynaryjnego rozwoju.

Frances odpisała dość rychło. Udało się jej nawet pomylić moje imię z imieniem królika. Mail zaczynał się słowami: „Hi Lucian, I have looked at the radiographs and think this rabbit must have a bone cyst”. Po wymianie kilku wiadomości razem z Panią Anną staliśmy w progach startowych gotowi na podróż do Anglii, aby tam Lucjan mógł przejść potrzebny zabieg. Ostatecznie jednak do podróży nie doszło, a zabieg wykonałem ja. Dziś mogę się przyznać, że był to jeden z bardziej stresujących zabiegów w mojej karierze.

Perypetii było jeszcze trochę, ale ostatecznie Lucjan wydobrzał. Co do Frances… cóż, od zawsze była moim autorytetem. Nic więc dziwnego, że spełniłem swoje marzenie i odwiedziłem ją jakiś czas później. A potem jeszcze raz. Przegadaliśmy o królikach długie godziny, a dyplomy z tych spotkań zdobią zarówno tą stronę jaki i ścianę w moim gabinecie w lecznicy. Dzięki Frances dostałem w końcu odpowiedzi, których desperacko poszukiwałem i naprawdę dobrze poznałem króliczą anatomię.

2016 rok. Kurs medycyny króliczej w Hampswaite w Wielkiej Brytanii, prowadzony przez Frances Harcourt-Brown i jej męża Nigela.

Po 2016 roku dużo aktywniej poszukiwałem kontaktów z lekarzami za granicą. Wysyłałem wiele maili z pytaniami o moich pacjentów, do każdego załączając filmy, zdjęcia, historie… Wielu specjalistów, których spotkałem potem osobiście pamiętało mnie za to i mam wrażenie, darzyło jakąś subtelną sympatią.

Kwiecień 2017 roku okazał się w pewnym sensie kolejnym punktem kulminacyjnym. Dzięki zawiązaniu się współpracy pomiędzy mną a lekarzem weterynarii – Natalią Strokowską – powstało Furryvets. Celem projektu było zorganizowanie w Polsce króliczej konferencji oraz warsztatów chirurgicznych, nie z kim innym, jak z Frances Harcourt-Brown, która przyjechała do Warszawy w towarzystwie swojego męża Nigela. Całe przedsięwzięcie okazało się ogromnym sukcesem, w dużej mierze dzięki Natalii, która znakomicie zbudowała zaplecze logistyczno-organizacyjne. Na konferencję zjechało 200 delegatów z całej Polski oraz kilku lekarzy z Europy. Frances wypadła wspaniale, co obrazowo oddał komentarz jednego z uczestników: „takich wykładów jeszcze w Polsce nie było!”.

Zdjęcie pamiątkowe po zakończeniu pierwszej króliczej konferencji w Polsce. Kwiecień 2017.

Po konferencji zakończyliśmy współpracę z Natalią. A ja zaraz potem wystartowałem z autorskim programem szkoleń stomatologicznych, do którego swoją drogą namówiła mnie Frances. Powiedziała mi kiedyś, że w jej opinii ludzi będzie interesowało to, co mam do powiedzenia. Wtedy wiedziałem już, że lubię wykładać, lubię mówić do innych i potrafię przekazywać wiedzę. Ruszyłem ze szkoleniami. To był 2017 rok. W sumie nie tak dawno temu. Od tego czasu zorganizowałem wiele szkoleń praktycznych, zapraszając do współpracy gości z Europy i rodzimych specjalistów. Napisałem wiele tekstów, artykułów, postów i rozdziałów. Występowałem na konferencjach międzynarodowych i prowadziłem warsztaty stomatologiczne zagranicą.

Na wiosnę 2020 roku, tuż przed wybuchem pierwszej pandemii koronawirusa postawiłem swoje życie zawodowe i prywatne na głowie, podejmując decyzję o przeprowadzce z Warszawy do Gdańska. Oficjalnym powodem jest to, że z biegiem lat życie z powiększającą się rodziną w kawalerce na warszawskim osiedlu okazało się niemożliwe. Zapragnąłem domu z ogródkiem, w którym urządzę sobie jeden, dosłownie jeden, ale całkowicie swój pokój. Takie własne miejsce na ziemi. Okazało się, że tego marzenia nie będę w stanie zrealizować w Warszawie, więc odczuwany przez większość dorosłego życia subtelny, podskórny pociąg do Wybrzeża w końcu porwał mnie i moich najbliższych. No i stało się.

Luty 2020 roku. Pożegnanie z PulsVetem.

Przygoda trwa. Kolejne rozdziały zapiszą się same i w swoim rytmie.

Jakub Kliszcz, Lekarz Weterynarii.